Bezpieczeństwo Europy bez zaangażowania USA? Dlaczego musimy poważniej myśleć o przyszłości Rumunii
UE nie daje gwarancji bezpieczeństwa i nie zacznie ich dawać w najbliższym czasie, nawet jeśli obecnie omawiane są pewne kroki na drodze do tego celu. UE nie została stworzona do obrony Europy i nie może jej bronić. Co więcej, bez względu na to, jak bardzo udajemy, że tego nie zauważamy, niewygodna prawda jest taka, że rosyjskie zagrożenie zawsze będzie geopolitycznie asymetryczne i skoncentrowane na Europie Środkowej i Wschodniej. Ma to określone konsekwencje.
Od czasu lądowania aliantów (USA, Wielka Brytania, Kanada) na plażach Normandii w czerwcu 1944 r., wolność, demokracja i bezpieczeństwo Europy były nie do pomyślenia bez amerykańskiego zaangażowania i gwarancji bezpieczeństwa. To od tego czasu koncepcja Zachodu, poza niejasnymi kulturowymi, intelektualnymi i religijnymi uzasadnieniami, osłabianymi przez narodowe specyfiki, bardzo wyraźne transatlantyckie znaczenie strategiczne.
Utworzenie NATO, wraz z podpisaniem Traktatu o Sojuszu Północnoatlantyckim w Waszyngtonie 4 kwietnia 1949 r., stało się „zwornikiem”, kwintesencją i genialnym wyrazem tej znamienitej idei – „doktryny powstrzymywania” ekspansji bolszewickiej na kontynencie europejskim, poza tym, co Stalin już zajął w latach 1944-1945. Ameryka Północna i Europa Zachodnia tworzyły powojenny zachodni „świat marzeń”, broniony przez niepokonaną siłę armii amerykańskiej i zdecydowane zaangażowanie polityczne waszyngtońskich prezydentów i kongresmenów, zarówno Demokratów, jak i Republikanów.
Patrząc z perspektywy czasu, Stany Zjednoczone trzykrotnie w XX wieku ratowały i wyzwalały Europę (w całości lub w części) od agresorów, dyktatorów i imperiów – w latach 1917-1920, w latach 1944-1945 i w latach 1987-1990. W ostatnim przypadku – przekonując Michaiła Gorbaczowa do rezygnacji z tego, co Stalin osiągnął pod koniec II wojny światowej, a mianowicie podziału Niemiec i rosyjskiej kontroli nad Europą Wschodnią. „Amerykański parasol bezpieczeństwa” nad Europą prowadził wolne i demokratyczne kraje i narody przez całą zimną wojnę, a później rozszerzył się na Europę Środkową, od ruin muru berlińskiego po Prut.
Po 1989 r. my, biedni ludzie, którzy przez dwa pokolenia w 1945 r. byliśmy więźniami Moskwy, komunistycznej dyktatury i zacofania za żelazną kurtyną, zaczęliśmy aspirować do tego dostatniego i bezpiecznego świata. Dla mojego pokolenia, w Rumunii nazywanego pokoleniem Rewolucji [od rewolucji 1989 r., która obaliła rządy Ceausescu – przyp. tłum.], trzeciego od czasu wkroczenia Armii Czerwonej do Europy Wschodniej, którzy dorastali w komunizmie, ale po 1990 roku studiowali w zachodnim liberalnym paradygmacie, nie ma jaśniejszej, mocniejszej i lepszej zasady niż głęboki, niezniszczalny, cywilizacyjny sojusz między USA i Europą. Cała nasza formacja intelektualna i akademicka opiera się na tym fundamencie i nic, nigdy, tego nie zmieni.
W latach 1997-2007, w ciągu zaledwie 10 lat, wydarzył się „cud” – Rumunia podpisała strategiczne partnerstwo z USA (1997), przystąpiła do NATO (2004) i Unii Europejskiej (2007). Ideał i projekt polityczny naszego pokolenia zostały zatem spełnione, wykorzystując historyczne okno możliwości.
Było to wszystko, czego mogliśmy sobie życzyć, jeśli chodzi o zakotwiczenie postkomunistycznej Rumunii w systemie stosunków międzynarodowych.
W wieku 53 lat jestem zbyt stary, aby wyobrazić sobie lepszą, bardziej naturalną formułę strategicznego sojuszu i porządku politycznego niż transatlantycki Zachód. Ale jestem też zbyt młody, aby nie zauważyć i nie zaniepokoić się, że polityczne i ideologiczne fundamenty transatlantyckiego Zachodu mogą pęknąć po wyborach prezydenckich w USA 5 listopada. Potrzeba planu B staje się coraz bardziej oczywista, nawet jeśli wolimy trzymać się planu A, który cenimy dużo bardziej.
Po raz pierwszy od 1944 r. Europa może zostać w przyszłym roku de facto, jeśli nie de iure, pozbawiona amerykańskiego zaangażowania politycznego i gwarancji bezpieczeństwa, i to akurat wtedy, gdy Putin będzie miał na to (agresję) więcej… Donald Trump publicznie grozi, że „Europa będzie musiała radzić sobie sama”, a jego otoczenie sugeruje, że nie chodzi tylko o brak zainteresowania militarną pomocą Ukrainie, ale nawet o możliwość opuszczenia NATO (pomysł, który był również rozważany w jego pierwszej kadencji) i wynegocjowania kompromisowego porozumienia z kremlowskim dyktatorem, rzekomo w celu szybkiego zaprowadzenia pokoju na Ukrainie. Nie wiemy, czy to zbieg okoliczności, czy nie, ale zestawienie ze sobą tych sytuacji pozostawia mnie z uczuciem wielkiego niepokoju.
Europejscy urzędnicy w coraz większej liczbie krajów twierdzą, że Rosja prawdopodobnie zaatakuje jedno z państw członkowskich NATO i UE, prawdopodobnie na wschodniej flance, w ciągu kilku lat. Dodają, że Amerykanie mogą nie dać już gwarancji bezpieczeństwa na tę okoliczność. Oczywiście nie ma pewności, że tak się stanie. Od słów do decyzji jest długa droga z wieloma zmiennymi.
Trump był już wcześniej prezydentem, NATO nie zostało rozwiązane, a dwustronne stosunki amerykańsko-rumuńskie były bardzo dobre.
Mówi się, że ten człowiek działa na zasadzie transakcyjnej – ty dajesz jemu, on daje tobie… Czy to wystarczający powód, by się nie martwić? Oczywiście, że nie. Jego nowa kadencja może być bardzo odmienna od poprzedniej.
Alarmy rozbrzmiewają wszędzie, jak w filmie sensacyjnym. Czerwone światła migają na panelu kontrolnym, a generałowie, szefowie armii i przywódcy polityczni pędzą z papierami w ręku, wygłaszając oświadczenia, jakich od dawna nie słyszano w Europie. W kwaterze głównej NATO, w Niemczech, w Szwecji, w Wielkiej Brytanii, w Finlandii, w krajach bałtyckich, w Polsce itd., wojskowo-polityczny establishment wykazuje oznaki, że coś jest nie w porządku, że jeśli nadejdzie wielka burza, nie ma nikogo i niczego, co mogłoby ochronić nasz demokratyczny świat. Nie ma jeszcze paniki, ale też nie chcielibyśmy, aby do niej doszło, kiedy zwykle jest już za późno, aby zrobić cokolwiek, aby uniknąć upadku. To tak, jakby wszyscy do tej pory spali długim, naiwnym snem współwinnego dobrobytu i „pokoju” z Rosją Putina i nagle obudzili się na dźwięk syren.
Wreszcie w Rumunii pojawił się rozsądny i odpowiedzialny głos. Wywołało to trochę zamieszania, ponieważ był to rok wyborczy, a partie rządzące chciały, jak wszędzie na świecie, zadowolić i uspokoić wyborców, zgodnie z klasyczną zasadą, że nikt nie głosuje na kogoś, kto mówi, że powoła obywateli pod broń. Jako że nikt nie chciał tego powiedzieć, powiedział to sam szef sztabu, ponieważ i tak nie kandyduje na urząd i nie prosi o głosy.
Generał Gheorghiță Vlad wszczął alarm na naszych rumuńskich wybrzeżach i zrobił to dobrze. Ktoś musiał to zrobić i prawdopodobnie leżało to w zakresie jego obowiązków. Jeśli nie szef armii, to kto jest w stanie lepiej zrozumieć, że „nie mamy nikogo i niczego”?
Wydaje się jednak, że największym problemem nie jest obecnie broń (choć z pewnością potrzeba jej więcej, lepszej i potężniejszej, poza głównymi zbrojeniami dokonanymi w ostatnich latach), ale fakt, że nie mamy nikogo, kto mógłby nią władać.
Wojny obronne toczą nie tylko profesjonaliści. Potrzeba, jak widzimy na Ukrainie, setek tysięcy ludzi, którzy na chwilę porzucają swoje cywilne życie i biorą do ręki broń, wiedzą, co z nią zrobić, trafiają w cel i mogą biegać z punktu A do punktu B z ekwipunkiem cięższym od laptopa. Tak, dobrowolna służba wojskowa dla mężczyzn i kobiet w wieku 18-35 lat jest potrzebna i przydatna, pod warunkiem, że jest skuteczna, działa i jest atrakcyjna dla potencjalnych rekrutów. To się dopiero okaże i na razie mamy pewne wątpliwości. Cztery miesiące to niewiele jak na szkolenie wojskowe, ale jeśli ten czas zostanie dobrze wykorzystany, a liczba chętnych będzie duża, projekt przyniesie krajowi znaczące zasoby wojskowe. Będzie to interesujący test zarówno dla rządu, armii, jak i rumuńskiego społeczeństwa.
Swoimi ok. 60-70 tysiącami czynnych żołnierzy zawodowych Rumunia obecnie z trudem może zapełnić duży stadion w Bukareszcie. Z tak małą armią Rumunia nie może obronić się przed Rosją, to oczywiste. A jeśli na Zachodzie mówi się, że nikt nie przyjdzie nam z pomocą i nie będzie tu walczył, jeśli Trump blokuje NATO, a Europejczycy nadal szukają rozwiązań dla armii europejskiej, pozostaje nam pytanie, co możemy zrobić, aby obronić nasz kraj.
I nagle sytuacja staje się „problematyczna” (eufemizm). Powinniśmy podejść do przyszłości w znacznie poważniejszy i bardziej odpowiedzialny sposób.
Weźmy również pod uwagę, że mamy za miedzą Viktora Orbána, pełnego nostalgii za Horthym i Wielkimi Węgrami. To premier kraju członkowskiego UE i NATO, który ostentacyjnie nosi szalik z historyczną mapą i prezentuje go zagranicznym gościom, który narzeka na „niesprawiedliwość traktatu z Trianon”. Do tego w swoim antyzachodnim i prorosyjskim rewizjonizmie zdaje się zyskiwać aprobatę Donalda Trumpa. Wniosek? Powinniśmy być znacznie bardziej ostrożni, jeśli chodzi o pewne niepożądane komplikacje, zarówno na Wschodzie, jak i na bliskim Zachodzie.
Widzimy w prasie zadziwiająco naiwne, ignoranckie lub cyniczne opinie wielu Rumunów w wieku poborowym zapytanych, czy zgłosiliby się na ochotnika w przypadku agresji – Czy nie jesteśmy w NATO? Jaki to nasz interes, zadaniem NATO jest nas chronić! Dlatego „oni” tam są, żeby nas chronić! Tu nie ma czego bronić, ja tylko bronię swojej rodziny, to wszystko! itd. Wyobraźmy sobie mężczyznę, który oburzony tym pytaniem idzie na siłownię, by przygotować się do obrony swojej rodziny, do przepędzenia Rosjanina, który zadzwoni do jego drzwi, by przeszkodzić mu w oglądaniu Netflixa. Cóż, być może nie wszyscy jesteśmy na takim poziomie zrozumienia sytuacji i miejmy nadzieję, że dziennikarze wybrali w swojej ulicznej sondzie tylko najbardziej szokujące odpowiedzi.
Wracając do politycznego obrazu relacji USA-NATO-UE-Rosja, od którego w nadchodzących latach zależeć będzie bezpieczeństwo Europy w ogóle, a naszego geopolitycznego regionu peryferyjnego w szczególności, będziemy musieli w przyszłości myśleć, nawet jeśli nam się to nie podoba, o planie B. Dlaczego jest on konieczny, pisałem już w poprzednich miesiącach.
Nie wiemy teraz, co może zawierać ten plan B. Może mógłby to być „europejski filar NATO”, może jakaś forma współpracy regionalnej z Polską i Ukrainą, lub całym Międzymorzem od Bałtyku do Morza Czarnego.
Może dwustronne umowy bezpieczeństwa negocjowane z USA i Wielką Brytanią? Należy wziąć pod uwagę obawy, że Donald Trump może zablokować NATO i nie zastosować art. 5 Traktatu w momencie rosyjskiego ataku na państwo członkowskie Sojuszu Północnoatlantyckiego. Może na Przesmyk Suwalski, może na jedno z państw bałtyckich, a może na deltę Dunaju.
Jak wiemy, UE nie daje w tej chwili gwarancji bezpieczeństwa i nie zmieni się to w najbliższym czasie. Nawet jeśli obecnie omawiane są pewne istotne kroki w tym kierunku, jak restrukturyzacja Europejskiej Agencji Obrony i podniesienie jej znaczenia, zwiększenie Europejskiego Funduszu Obronnego, ożywienie europejskiego przemysłu obronnego oraz zwiększenie interoperacyjności i standaryzacji, utworzenie stanowiska europejskiego komisarza ds. obrony w nowej Komisji, opracowanie nowych europejskich instrumentów i obiektów w zakresie obrony i bezpieczeństwa itp. UE nie została stworzona do obrony Europy i nie może jej bronić.
Co więcej, bez względu na to, jak bardzo udajemy, że tego nie zauważamy, niewygodna prawda jest taka, że rosyjskie zagrożenie zawsze będzie geopolitycznie asymetryczne i skoncentrowane na Europie Środkowej i Wschodniej. Nie przypomina ono zagrożenia ze strony nazistowskich Niemiec, które rozszerzało się z centrum kontynentu na zachód, wschód, północ i południe. Nie wiemy też, czy Stany Zjednoczone rozpoczęłyby wojnę z państwami Osi, gdyby nie zostały zaatakowane w Pearl Harbor. Z Rosją Putina jest inaczej. Nigdy nie przekonamy Francuza, Belga czy Portugalczyka, że Rosja zagraża ich krajom. Zachodni Europejczycy poza Niemcami (które w rzeczywistości są państwem środkowoeuropejskim) nigdy nie będą mieli z tego powodu bezsennych nocy.
Dla większości ludzi Zachodu dzisiejsze zagrożenie ze strony Rosji nie ma nic wspólnego z globalnym i nuklearnym zagrożeniem ze strony Związku Radzieckiego z czasów zimnej wojny. Nie zapominajmy, że nawet prezydent Macron powiedział zaledwie kilka lat temu, że „ZSRR już nie ma, jaki jest sens NATO, które jest teraz klinicznie martwe?”.
Abstrahując od innych słabości Zachodu, Stany Zjednoczone są w trakcie transformacji jako społeczeństwo, a polityka zagraniczna nie może być dłużej oddzielana od polityki wewnętrznej.
Nie może tak być nigdzie na świecie, a zwłaszcza w przypadku pierwszego światowego supermocarstwa. Populizm sieje spustoszenie w demokracjach obszaru euroatlantyckiego. Każda reakcja militarna wynika ze świadomości zagrożenia własnego bezpieczeństwa, własnych interesów – zasada, która, nie oszukujmy się, dotyczy zarówno zachodnich Europejczyków, jak i Amerykanów. Mówienie to jedno, faktyczne pójście na wojnę z Rosją to drugie. Ludność Zachodu nie chce wojny. A Putin, nie bez powodu, nie zaatakuje ani USA Bidena czy Trumpa, ani Francji Macrona czy Le Pen. W maju 1939 roku Francuzi pytali retorycznie: po co umierać za Polskę?
Nie, sytuacja w 2024 roku nie wygląda dobrze. Nie wszystko jest stracone, ale musimy potraktować sprawy znacznie poważniej, ze wszystkich punktów widzenia. Dotyczy to w pierwszej kolejności polityków, wszystkich partii. Nasza własna narodowa gotowość wojskowa i zwiększenie zdolności obronnych Rumunii są obecnie priorytetami. Nie jesteśmy na mapie w pozycji, która zapewni nam długie okresy spokojnego snu w historii.
Autor jest wykładowcą uniwersytetu w Klużu-Napoce. Tekst ukazał się pierwotnie w języku rumuńskim na portalu Contributors.
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj projekt przez PayPal lub kup nam wirtualną kawę!