No bassaran: notatki z pola walk rewolucyjnych we Francji
Reportaż bułgarskiej działaczki lewicowej – uczestniczki protestów we Francji.
Paryż, 23 marca 2023, godzina 13.00.
Znieczulam ból gardła kilkoma tabletkami, dreszcze gorączki kilkoma swetrami i wychodzę. Na zewnątrz jest ciepło i wesoło, ale ze zmęczenia ledwo mogę chodzić. Komunikacja miejska jest unieruchomiona przez strajkujących robotników, a system wypożyczania rowerów miejskich stał się bezużyteczny: darmowy rower znajduję dopiero w pobliżu Bastylii, gdzie trwa już protest przeciwko reformie emerytalnej. A. czeka tam na mnie od ponad godziny. Dołączam do tłumu, gdzie spędzam kolejną godzinę, próbując odnaleźć go w niekończącym się morzu ciał, plakatów, przemówień i muzyki. Wieczorem czytamy, że według ministerstwa spraw wewnętrznych na demonstracji 1,2 mln ludzi. Według związków zawodowych – 3,5 mln.
Nigdy nie byłam na tak dużym proteście. Nie odczuwam już zimna i zmęczenia z czystego podniecenia i podziwu. Nic nie jest w stanie zaszczepić w tobie więcej energii niż zbiorowy protest, gdy zebranych łączy wspólny cel. Widzę towarzyszy z Greckiej Partii Komunistycznej. Z kolei obywatel obok mnie niesie tabliczkę z napisem „Bourdieu jest z nami”.
Ten widok sprawia, że robi mi się ciepło. Razem z A. maszerujemy aż do opery, gdzie się rozstajemy. Później, podczas kolacji z przyjaciółmi z lokalnej sceny lewicowej, dowiadujemy się, że wokół centrum są zamieszki i barykady. Aż kusi, żeby tam pójść, ale jestem wykończona. Muszę zebrać siły na następny dzień.
Autostrada A10, 24 marca 2023, 13:30.
W drodze na protest przeciwko kontrowersyjnemu projektowi ogromnego zbiornika na wodę w Sainte-Soline, zatrzymujemy się na benzynę, toaletę i jedzenie. Podobnie jak w przypadku reformy emerytalnej, zbiorniki te są formą przeniesienia kosztów kryzysu na społeczeństwo – tyle że tym razem chodzi o koszty kryzysu klimatycznego (o czym więcej wkrótce). Jemy na wpół upieczoną pizzę, podczas gdy kierowca H gorączkowo sprawdza najnowsze informacje o ruchu drogowym od organizatorów. A. jest podekscytowana filmem dokumentalnym P. o Palestynie. Zauważam tanie okulary przeciwsłoneczne na sprzedaż i kupuję parę. Nie, żeby miały zatrzymać gaz łzawiący. Chcę mieć cokolwiek, żeby nie dostać w oko odłamkiem.
Jadący ze mną mężczyźni są lepiej przygotowani niż ja i przynoszą okulary do pływania. Schowane pod siedzeniami samochodu na wypadek, gdyby zatrzymała nas policja. H. opowiada o tym, jak policja potrafiła zabierać ludziom gogle i maski, mimo że nie są to przedmioty nielegalne. Mam niepewną nadzieję, że moje okulary przeciwsłoneczne nie będą powodem, dla którego wpadnę w kłopoty.
Podróż, która normalnie trwa około 3 godzin, zajmuje nam godzin siedem, ponieważ próbujemy uniknąć policyjnych blokad drogowych wokół miejsca protestu. Jedziemy wyboistymi, gruntowymi drogami pełnymi traktorów i kombajnów i w końcu docieramy do celu, nie zatrzymując się ani razu do kontroli. Naszym celem jest obóz namiotowy na polu rolnym. Został on założony przez protestujących w odpowiedzi na odgrodzenie przez policję i żandarmerię terenu wokół elektrowni wodnej Sainte-Soline. Obóz robi wrażenie: są tu toalety, dwa bary, ambulatorium, namioty dla ekip żywieniowych, prawnych i komunikacyjnych.
Rozbijamy namiot i ruszamy się rozejrzeć. Kiedy słońce zachodzi i temperatura spada, bohatersko nakłada dwie pary dżinsów na termiczne leginsy. Mam też na sobie dwie wełniane koszulki, dwa swetry, kurtkę puchową i płaszcz. Grypa i moja dysfunkcyjna tarczyca wzmacniają moją nietolerancję zimna do nieznośnych poziomów. Kupujemy kieliszek wina i dołączamy do spotkania, na którym organizatorzy przekazują ważne szczegóły taktyki dnia. Ponieważ nie mówimy po francusku, a E., przyjaciela A. i organizatora protestu, nigdzie nie ma, bo celowo wyłączył telefon – podchodzę do dziewczyny i proszę ją o przetłumaczenie najważniejszych informacji. Tak dowiaduję się, że musimy być gotowi do 8 rano jutro. Protest będzie podzielony na trzy „palce” – niebieski, zielony i różowy – które otoczą i zaatakują zbiornik wody.
Kody kolorystyczne wyrażają różne stopnie konfrontacji. Niebieski będzie na przedzie i poniesie ciężar przemocy ze strony policji. Różowi będą maszerować z tyłu. Ostrożnie decydujemy się dołączyć do palca różowego.
Zbiórka kończy się, przybywa ekipa obiadowa. Znajdujemy miejsce przy ognisku, jemy w całkowitej ciszy. Nagle zaczyna padać deszcz, a my galopujemy przez błoto do namiotu. Zdejmuję tylko płaszcz i wchodzę do śpiwora. Nie mam doświadczenia w biwakowaniu i nie zabrałam materaca, ale A. wspaniałomyślnie oferuje mi swój. Mam za to doświadczenie z bezsennością i przynoszę melatoninę. Połykamy podwójną zalecaną dawkę i modlimy się, by udało nam się zasnąć wśród ulewnego deszczu, skrzypiących kroków i głośnych głosów otaczających nas ludzi. A. zasypia szybko, ale mnie zajmuje to wieczność.
25 marca, niemożliwie wczesny poranek.
Budzi mnie gromkie chrapanie z sąsiedniego namiotu. Przypadkowo dotykam podłogi namiotu i z przerażeniem odkrywam, że jest całkowicie mokra. Na szczęście mój materac i śpiwór są suche, ale A. śpi bezpośrednio na mokrej podłodze. Mój płaszcz też jest mokry i wychodzę na zewnątrz ubrana tylko w cienką puchową kurtkę, by znaleźć toaletę. Na widok niekończących się kolejek przed szałasami otaczającymi doły, do których mamy się załatwiać, zaczynam się trząść i płakać z przenikliwego zimna, błota, rozbijającego głowę braku snu i bólu gardła, i wracam do namiotu. Na szczęście mamy schronienie, więc udaje mi się załatwić we względnej izolacji poza właściwym namiotem. Opisuję to w jednym celu: uświadomiłam sobie, że wyjechałam na wojnę, na którą nie jestem gotowa.
Ludzie wokół nas nie są młodsi od nas, ale wydają się bardziej doświadczeni i odporni. Na przykład zauważam faceta, który czołga się boso przez błoto, zamiast mieć nadzieję, że jego buty i trzy pary skarpet nie przemokną. Ja, niestety, ciągle mam tę nadzieję. Jak mówi Pierre Bourdieu, nie wystarczy uzbroić umysły w argumenty do walki, trzeba też trenować ciała.
Znajdujemy kawę i dzień staje się nieco jaśniejszy i bardziej przyjazny, pomimo zimna, grypy, chmur i błota. Aktywiści tworzą szpalery i ruszają w drogę. My dołączamy do pierwszego uformowanego już „palca”, który spotkaliśmy. Okazuje się, że to nie różowy, tylko niebieski, ale mnie to już nie obchodzi. Za to A. jest szczęśliwy, chce zobaczyć akcję z bliska. Według różnych szacunków, z obozu do zbiornika na wodę jest jakieś 7 do 9 kilometrów, ale imponująca energia protestu dodaje mi siły. Maszeruje z nami orkiestra dęta, grając marsze wojskowe i pieśni rewolucyjne. Idziemy na wojnę, niech więc będzie wojna!
O co chodzi z tymi zbiornikami na wodę? W miarę pogłębiania się zmian klimatycznych Francja staje się coraz bardziej sucha.
W 2022 roku wyschła Loara, legendarne stały się letnie pożary w Nowej Akwitanii, w tym roku sezon rozpoczął się już w marcu od pożarów buszu w Pirenejach. Wielkie agrobiznesy dostosowują się do suszy, budując (za publiczne pieniądze!) ogromne odkryte zbiorniki wodne na polach, tzw. mega bassines, czyli mega zbiorniki, które zimą pompują i gromadzą wody gruntowe na suche miesiące letnie. I marnują ją, zdaniem protestujących, odparowując ją i wykorzystując do nawadniania wodochłonnych monokultur, takich jak kukurydza na paszę dla zwierząt. Nie wspominając już o gazach cieplarnianych, które tego typu rolnictwo emituje do atmosfery, pogłębiając problem suszy.
W tym samym czasie, zgodnie z dominującym podejściem do transformacji klimatycznej, małym rolnikom i ogrodnikom każe się zaciskać pasa i oszczędzać wodę, pod groźbą wysokich kar. Nie mają oni dostępu do megazbiorników, które de facto prywatyzują wodę. Ponieważ susza sprawia, że woda jest coraz cenniejszym i rzadszym zasobem, konkurencja o nią będzie się tylko nasilać. Tymczasem państwowe fundusze sypią się na krótkoterminowe pseudo-klimatyczne rozwiązania dla prywatnych korzyści, z katastrofalnymi długofalowymi skutkami, takimi jak te szkodliwe zbiorniki.
W końcu dochodzimy do zbiornika wodnego, który jest otoczony przez 3 tys. ciężko uzbrojonych policjantów, policyjne furgonetki, samochody i armatkę wodną. Jak na ironię – zauważa A. – armatka wodna ma być zmobilizowana do ochrony wody.
Dwa policyjne helikoptery krążą złowieszczo nad polem od poprzedniego dnia. Policja natychmiast zaczyna strzelać gazem łzawiącym, aby rozproszyć tłum, ale niebieskiego palca to jeszcze nie rani. Pomaga fakt, że wiatr wieje policjantom w oczy, zawraca gaz. Jakby sama natura była tego dnia po naszej stronie.
Zbliżamy się do linii frontu. Pierwszy z czterech radiowozów już się pali, a gruba warstwa oleistych czarnych chmur spowija pobliskie drzewo. Taka emisja dwutlenku węgla nam się podoba!
Policjanci wokół zbiornika kontynuują ostrzał granatami ogłuszającymi, odłamkowymi i kanistrami z gazem łzawiącym. Dowiaduję się później, że w ciągu półtorej godziny wystrzelili ponad 4 tysiące granatów, czyli prawie jeden na dwie sekundy. Czuję się, jakby moje oczy płonęły. Nie wiem nawet, czy to gaz, okropny zapach palonego plastiku, czy mieszanka tych dwóch rzeczy. Wszyscy mamy na sobie maski FFP2 – zapomniany rekwizyt pandemiczny nagle stał się modny. Nieustannie lecą granaty i gaz łzawiący, wybuchając jak fajerwerki, a następnie tocząc się jak mgła po ziemi. Tymczasem grupa protestujących ciągnąca przez błoto gigantyczny głośnik, nadający nerwowe staccato techno gabba. A. ma ochotę rzucić kilka kamieni w radiowozy i mówi, żebym zaczekała na niego przy głośniku.
Część ludzi tańczy, orkiestra maszeruje, podnosząc ogólne surrealistyczne wrażenie. Ten protest to po trosze wojna, po trosze impreza, po trosze koncert w ciągle zmieniających się proporcjach. Gdy zespół otrzymuje oklaski, grupa protestujących niesie pierwszą ofiarę: młodą kobietę z raną postrzałową w tylnej części kolana. A. właśnie wrócił. Kładą ją tuż przed nami na noszach z miękkiej pianki. Zespół medyczny błyskawicznie zamienia pole walki w szpital polowy. Wyćwiczonymi ruchami medycy zrywają z niej zakrwawione spodnie i zaczynają opatrywać ranę. Po raz pierwszy widzę prawdziwą ranę postrzałową, na żywo i z bliska. Kobieta płacze i wije się na ziemi z bólu.
Zdaję sobie sprawę, że jesteśmy zbyt blisko frontu i przeklinam naszą nieostrożność. Wycofujemy się trochę na bok i zauważam mężczyznę stojącego z zakrwawioną opaską na oku. Inny ma rozwaloną połowę górnej wargi. Wszechobecne błoto i ludzie ranni w twarz: niemalże poznajemy smak pierwszej wojny światowej.
W tym zamieszaniu nie zauważamy posuwających się za nami policjantów na quadach. Zauważamy ich w ostatniej chwili i uciekamy.
Kilka dni później w Paryżu E mówi, że policjanci strzelali z quadów, co jest nielegalne. Ponad 300 osób zostało rannych, trzy osoby wylądowały na intensywnej terapii. Jeden protestujący ma obrażenia zagrażające życiu od odłamków, które rozerwały mu tętnicę szyjną (a policja celowo opóźniała przyjazd karetki). Inny stracił oko, następny może je stracić. Czwarty być może nigdy już nie będzie chodził.
O 14:00 decydujemy, że widzieliśmy już wystarczająco dużo i wracamy do obozu. Moje oczy łzawią, nie tylko od gazu, ale i na myśl o kilometrach, które musimy przejść z powrotem do namiotu. Mamy szczęście i van pełen starszych protestujących zabiera nas i podrzuca przed obóz. Błoto nie wyschło ani trochę. Czołgamy się z powrotem do namiotu, który jest w opłakanym stanie. Półżartem sugeruję A., żebyśmy go porzucili i wyjechali, bo do wieczora musimy jakoś dotrzeć do Angoulême, gdzie złapiemy pociąg do domu mojego przyjaciela. A. prawie poważnie rozważa tę sugestię. W każdym razie pakujemy wszystko i, jako najbardziej bezczelna w grupie, zaczynam zatrzymywać samochody i prosić o podrzucenie nas do głównej drogi, gdzie możemy złapać podwózkę do Angoulême.
Wszystko boli, ale jestem wdzięczna losowi, że przynajmniej nie niosę namiotu. Nagle dostrzegam samochód jadący w naszym kierunku i prawie rzucam się pod jego koła. Uprzejmy mężczyzna za kierownicą ustępuje i zabiera nas wraz z inną kobietą z obozu. Jesteśmy po uszy w błocie i w konsekwencji brudzimy cały samochód. Przepraszamy gęsto, ale facet śmieje się i mówi, że ryzyko jest do przyjęcia. Tuż przed wjazdem do pobliskiej wioski zostajemy zatrzymani przez policję. Teren jest nadal odgrodzony. wszystkie samochody są zatrzymywane i przeszukiwane.
Rozpoczyna się niekończąca się, skrajnie pedantyczna kontrola. Towarzyszka podróży, która zapomniała zapiąć pas bezpieczeństwa, dostaje mandat w wysokości 90 euro.
W końcu nasz dobroczyńca podrzuca nas na skrzyżowanie, gdzie 10 minut później kobieta, która również jest z protestu, zatrzymuje się przy naszym rozpaczliwym falstarcie i wiezie nas do Angoulême. Zaczyna patrzeć na nas z szacunkiem, gdy mówimy jej, że byliśmy w niebieskim palcu. Ma małe gospodarstwo i nie zgadza się z praktykami wielkich właścicieli ziemskich. Nie słucham jej zbyt uważnie, bo zimno i zmęczenie znów mnie dołuje. Mimo to, pomimo mojego stanu, jestem szczęśliwa i nie mogę uwierzyć w nasze szczęście: spodziewałem się co najmniej 5-6 wyczerpujących godzin do upragnionego prysznica, dachu i suchego łóżka, a dotarliśmy w mniej niż dwa, dzięki hojności i solidarności obcych ludzi. Kontrast z następnym dniem, który spędziłam na spokojnym czytaniu i rozmowach przy czerwonym winie wokół kominka z moją przyjaciółką i jej gośćmi, tancerzami drag z Tunezji, nie mógłby być większy.
We wrześniu 2020 roku uciekałam przed armatką wodną na ulicach Sofii, podczas gdy liberalna prasa była oburzona niezwykłym jak dotąd pokazem sadystycznej przemocy policji wobec protestujących.
Nie chcąc umniejszać brutalności policji w Bułgarii, nie da się jej porównać z tym, czego doświadczyłem we Francji.
Nie to, że się tego nie spodziewałam: podczas słynnych protestów Żółtych Kamizelek napływały wiadomości o policyjnych amputacjach kończyn, ale przemoc policji w Sainte-Soline była apokaliptyczna nawet jak na francuskie standardy.
Właśnie dlatego 30 tys. protestujących nie zdołało dokonać sabotażu zbiornika na wodę, który skądinąd jest łatwo podatny na uszkodzenia. Wystarczy niewielkie nacięcie membrany, by go zniszczyć. Poprzednie takie akcje zakończyły się sukcesem, ale wtedy protestujący mieli przeciwko sobie o połowę mniejszą liczbę policjantów. Później, w Paryżu, E. upierał się, że rozpędzenie demonstracji wcale nie zdemoralizowało protestujący, ale później przyznał, że raczej nie zwoła w najbliższym czasie kolejnego takiego zgromadzenia. Nawet wytrawni francuscy aktywiści są zszokowani poziomem brutalności, z jaką policja chroniła prywatny zbiornik wielkich farmerów.
Następnego dnia, w bezprecedensowym naruszeniu podstawowego prawa obywatelskiego do zrzeszania się, rząd zdelegalizował organizatora protestu, organizację Les soulèvements de la terre (Powstania Ziemi). Zamiast rozwiązać brutalną zmotoryzowaną jednostkę policji BRAV-M, w sprawie czego zebrano już ponad 150 000 podpisów, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zajęło się represjami wobec ekologów.
W drodze do Sofii sprawdzam, co bułgarskie media piszą o Francji. Sainte-Soline umyka uwadze naszej prasy, w odróżnieniu od milionowych protestów przeciwko reformie emerytalnej. Poziom informacji jest szokująco niski. Jakby pisał analfabeta.
Artykuł w Dnewniku, piśmie, które nie jest tabloidem zwraca uwagę, że protestujący nie bronią swoich praw socjalnych przed przemocą nowego neoliberalnego ataku, ale sami są źródłem przemocy, nawet bardziej niż policja i rząd, którzy po prostu próbują „uspokoić” sytuację (którą sami sprowokowali swoją źle skalkulowaną i niedemokratycznie narzuconą reformą). Jako dodatkową obrazę, irytujący protestujący ośmielili się zbezcześcić piękną stolicę Francji, która obecnie dusi się pod górami śmieci, strajkujący śmieciarze odmawiają ich wywozu!
Bułgarskie wydanie niemieckiego nadawcy Deutsche Welle uświadamia, mówiąc, że niemieccy emeryci nie rozumieją francuskich protestów, ponieważ sami wkrótce będą przechodzić na emeryturę w wieku 67 lat. Francuzi nie mają więc powodów do narzekań. Schadenfreude najsilniej objawia się u postronnego świadka – oto dowód.
Analityczny artykuł w konserwatywnym magazynie Portal Culture popada w szaleństwo, ogłaszając protestujących większymi barbarzyńcami niż nazistowscy okupanci. Demonstranci nie cofnęli się przed podpaleniem „Miasta Światła” – a to ponoć zdziczenie, którego nie dopuścili się nawet naziści. Artykuł głosi, że Macron ma rację, wzywając do podniesienia wieku emerytalnego i zaciskania pasa, aby załatać deficyt w budżecie republiki wynoszący 3 biliony euro. Nie powiedziano nam jednak, że bardziej agresywne opodatkowanie francuskich miliarderów mogłoby również pomóc w zmniejszeniu deficytu (najbogatsza dziesiątka z nich zwiększyła swój majątek o 189 miliardów euro od 2020 roku!), zamiast zawsze przenosić utrzymanie państwa i kryzysy systemu kapitalistycznego na barki pracowników. Artykuł pomija fakt, że deficyt został skumulowany podczas kryzysu COVID-19, kiedy to rząd wspierał sektor prywatny. Nie wspomina również, że Macron nie przestał obniżać podatków dla sektora prywatnego od czasu swojej pierwszej kadencji.
Kiedy ideolodzy państwa i rynku wytyczają nam drogę drogę naprzód, zawsze odbywa się to kosztem alternatywnych kierunków, wyciszonych, zaciemnionych i pominiętych przez pychę wszystkowiedzących, neoliberalnych ekspertów.
Ta recepta jednak rzadko ma zastosowanie do kapitału; kapitał może wykorzystywać fundusze publiczne do budowy zbiorników wodnych, chronić je poprzez policyjne służby bezpieczeństwa i cokolwiek innego, co jest mu potrzebne do kontynuowania działalności w dotychczasowy sposób.
To dlatego organizacje pracodawców należą do nielicznych, które poparły reformę emerytalną Macrona. To one stwierdziły: niech to robotnicy, chłopi, drobni rolnicy i klimat zapłacą! Sprzeciwiając się temu, francuskie społeczeństwo wybuchło, pokazując po raz kolejny, że tradycja maja 1968 r. jest żywa i pełna życia, w przeciwieństwie do apatycznego, wręcz martwego bułgarskiego dystopijnego realizmu kapitalistycznego. Ten ostatni nie jest niczym innym, jak megasadzawką wypełnioną po brzegi prawicowym ideologicznym miazmatem, z którego nasze społeczeństwo nie ma siły się wydobyć. Nawet gdy ludzie są zmuszani do zapracowania się na śmierć w wieku ponad 80 lat, bez emerytur, bez sieci bezpieczeństwa socjalnego, bez praw i, prawdopodobnie wkrótce, bez wody.
No pasaran!
Tekst został pierwotnie opublikowany w język bułgarskim na stronie Kolektywu na rzecz Interwencji Społecznej. Zdjęcia są dziełem autorki tekstu.