Bułgaria: kiedy (nie) nadejdzie zmiana
– Ile wyborów potrzeba, żeby zakończyć kryzys w Bułgarii? – pytał 4 kwietnia na łamach „Al-Dżaziry” Dimitar Beczew. Dwa dni przed publikacją tekstu jego rodacy poszli do urn po raz piąty w ciągu dwóch lat. Albo i nie poszli, rozczarowani wynikami poprzednich wyborów. Nie sądzę, żeby mieli dobrą odpowiedź na jego pytanie.
Byłam w Bułgarii na krótko przed wyborami. Zadawałam podobne pytania i słuchałam. O rozczarowaniu, niewykorzystanych szansach, o fałszu, jaki tkwi w każdej partii politycznej. Nadzieja? Zmiana? Może przyjdą z zewnątrz, usłyszałam, za sprawą ludzi, którzy uczyli się lub pracowali za granicą, poznali inne życie i inne standardy, niż tutejsza pajęczyna układów, korupcji i braku zaufania. A może nie przyjdą wcale.
Niektórzy z moich rozmówców byli wręcz zdziwieni, że zamierzam pisać dla zagranicznych czytelników o bułgarskim kryzysie. – My sami nie wiemy, o co w tym wszystkim chodzi! – prawie wykrzyknęła Rosica Atanasowa, młoda, świetnie wykształcona mieszkanka Sofii, ekspertka fundacji niosącej pomoc migrantom.
Spróbujmy zatem podsumować to, co wiadomo raczej bez wątpliwości.
Od 2009 do 2021 r. rząd Bułgarii miał jedną twarz: Bojko Borisowa, lidera partii GERB, byłego karateki i ochroniarza Todora Żiwkowa. GERB, czyli Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii, w teorii był partią centroprawicową, w praktyce – raczej misterną siecią personalnych powiązań, trzymającą władzę na wszystkich poziomach, napędzaną przez pieniądze zaprzyjaźnionych oligarchów i przez rozdawane swoim europejskie fundusze. Korupcja i nadużycia tego systemu były tajemnicą poliszynela. Nikt jednak nie robił Borisowowi uwag z powodu problemów z praworządnością. W kilka minut można wyszukać zdjęcia bułgarskiego premiera podejmowanego na europejskich salonach. I nie tylko. W czasie największych kryzysów migracyjnych na Bałkanach Borisow omawiał z prezydentem Turcji kwestie bezpieczeństwa. Był też, a jakże, mile widziany w Moskwie. Największe jednak wzajemne zrozumienie bije z fotografii, na których potężny Borisow pada sobie w ramiona z niemiecką kanclerz Angelą Merkel.
– Kiedy Borisow budował struktury swojej partii, know-how dostał od niemieckich konserwatywnych fundacji – opowiada mi Kalina Drenska, redaktorka lewicowego portalu Dversia.bg. – W Europejskiej Partii Ludowej miał świetną pozycję.
EPL w pierwszej chwili wystąpiła w obronie Borisowa nawet wtedy, kiedy obywatele Bułgarii wyszli na ulice protestować przeciwko korupcji i nadużyciom władzy. Było lato 2020 roku, pandemia, Bułgarzy nadal w szoku po zamknięciu granic. Skandal polityczny, który w innych okolicznościach budziłby emocje przez chwilę – chodziło o ochranianie nadmorskiej willi jednego z oligarchów przez państwową służbę – zadziałał jak iskra.
Przed gmachami parlamentu i kancelarii premiera zbierały się tysiące ludzi, przede wszystkim młodych, domagając się dymisji Borisowa, walki z korupcją, nowych wyborów. Nie przebierano w słowach. „Precz z mafią” widniało na dziesiątkach transparentów.
– Gdyby nie pandemia, te protesty nie miałyby takiej skali – wspomina Konstantin Mrawow, dziennikarz bułgarskiego radia, kiedy siedzimy w kawiarni w Sofii, kilka minut drogi od miejsca protestów. – Siedzenie w domu, zamknięcie granic, to wszystko sprawiło, że zwłaszcza młodzi i wykształceni ludzie poczuli, że są im odbierane ostatnie życiowe możliwości. Że jeśli teraz czegoś nie zrobią, to nic ich w Bułgarii nie czeka.
Protestowali, wspomina Konstantin, przede wszystkim tacy ludzie jak ci, którzy w czasie naszej rozmowy przewijali się przez kawiarnię. Młodzi, dobrze ubrani, znający języki, często po studiach za granicą. Kto wie, może ktoś z pijących piwo przy sąsiednich stołach był w 2020 r. przed parlamentem, wołając, że mafia musi iść precz?
Protestującym w Sofii marzyły się europejskie standardy w polityce, uczciwość, przejrzystość życia publicznego. Mieli poparcie prezydenta Rumena Radewa. To nie był zryw najbardziej wykluczonych, lewicowa rewolucja.
Nie mieli też masowego wsparcia poza Sofią. W mniejszych ośrodkach protesty nie wykroczyły poza symboliczną skalę. Zupełnie jakby ci, którym w Bułgarii wiedzie się najgorzej, bo w czasie transformacji ustrojowej zniknęły ich miejsca pracy, a wsie i miasteczka zaczęły obracać się w ruinę, stracili już dawno jakąkolwiek wiarę w sens demonstrowania.
Borisow nie podał się do dymisji. Przeczekał największą falę niezadowolenia. Wygrał wybory w kwietniu 2021 r., ale większości już nie zdobył. 92 miejsca w 240-osobowym parlamencie zajęły partie utożsamiające się z protestami. Za mało, by stworzyć rząd. Kolejne wybory w lipcu 2021 r.: 63 mandaty dla GERB, 65 dla partii Jest Taki Lud, „antysystemowców” z piosenkarzem Sławim Trifonowem na czele. Łącznie ugrupowania, które najgłośniej żądają odejścia Borisowa, mają 112 deputowanych, o dziewięciu za mało, żeby mieć większość.
W listopadzie 2021 r. Bułgarzy i Bułgarki głosują po raz trzeci. Dokładniej rzecz biorąc: głosuje ich coraz mniej, bo z wyborów na wybory frekwencja spada. Wśród tych 38,4 proc. uprawnionych, którzy do urn jednak poszli, największą popularność kolejna polityczna nowość: partia Kontynuujemy Zmianę (bułgarski skrót: PP). Partia-marzenie młodej, dobrze wykształconej sofijskiej klasy średniej – proeuropejska, liberalna, z dwójką absolwentów Harvardu Kiriłłem Petkowem i Asenem Wasilewem na czele. GERB jest drugi.
Żeby stworzyć rząd, „bracia harvardzcy”zawierają sojusz (prawie) wszystkich przeciwko Borisowowi – z partią Sławiego Trifonowa, z liberalną Demokratyczną Bułgarią, a do tego z Bułgarską Partią Socjalistyczną, która od dawna socjalizm ma już tylko w nazwie. Koalicja trzeszczy od samego początku, także ze względów geopolitycznych (Kontynuuujemy Zmianę chce mocnego prozachodniego kursu, „socjalistom” marzy się przyjaźń bułgarsko-rosyjska). Niemniej…
– Rząd Petkowa był jak promień światła – mówi mi Michaił Michow, działacz bułgarskich Zielonych. W ciągu tych kilku miesięcy, wspomina, walka z korupcją nie była pustym sloganem. Zniszczono potężny układ korupcyjny, jaki funkcjonował wokół transportu żywności przez granicę bułgarsko-turecką. Bułgarski oddział Łukoilu wreszcie zaczął płacić podatki. Rząd zawarł też z Komisją Europejską historyczne porozumienie w sprawie zielonej transformacji gospodarki, zobowiązując się do 2026 r. zamknąć część kopalń węgla. Teraz rząd techniczny będzie je renegocjował.
Bardziej sceptyczna jest bułgarska ekspertka ds. praworządności, Radosweta Wasilewa, gdy na łamach „New Eastern Europe” podsumowuje osiem miesięcy Petkowa już po upadku jego gabinetu. – Zwalczanie korupcji w autokratycznym reżimie, gdzie główne instytucje, w tym wszechwładna prokuratura, mająca monopol na działania śledcze, są kontrolowane przez skorumpowanych przedstawicieli status quo jest potężnym wyzwaniem. Wydaje się, że rząd Petkowa wyruszył na tę epicką bitwę przeciwko potężnym wrogom wartości demokratycznych z entuzjazmem, wygłaszając mocne stwierdzenia w mediach, ale ze zbyt słabym przygotowaniem i zbyt słabą drużyną – pisze.
Zdaniem Wasilewej partia Sławiego Trifonowa od początku była w tej drużynie koniem trojańskim. Analityczka dopuszcza, że piosenkarz od początku nie tyle chciał zmieniać Bułgarię, co odbierał głosy autentycznym partiom buntu i zmiany. Tak czy inaczej – w czerwcu 2022 r. Trifonow ogłasza, że nie pozostanie w rządzie, który wycofał weto wobec planów akcesji Macedonii Północnej do UE. To pretekst, zgadzają się praktycznie wszyscy moi rozmówcy. GERB inicjuje głosowanie w sprawie wotum nieufności dla rządu mniejszościowego. Najbardziej prozachodni rząd w najnowszej historii Bułgarii staje się zarazem pierwszym, który upadł w takich okolicznościach.
Październik 2022 r., głosowanie nr 4. W Sofii młodzi i wykształceni mobilizują się po raz kolejny i powierzają najwięcej mandatów PP, ale to wyjątek. Poza stolicą wygrywa GERB, opierając się na starych, lokalnych układach, których nie rozmontowało kilka miesięcy walki z korupcją. Ale zwycięstwo nie jest dostatecznie wyraźne, by tworzyć rząd. Partii Sławiego Trifonowa w nowym parlamencie już nie ma. Po 27 mandatów sięga za to Odrodzenie – bułgarscy narodowcy, którzy nienawidzą Zachodu, zniechęcali do szczepień przeciw COVID-19, atakują migrantów i Romów. Teraz to oni są najświeższym ruchem „antysystemowym”.
W głosowaniu nr 5, tym z 2 kwietnia 2023 r., Odrodzenie jest już trzecią siłą. Na dwóch pierwszych miejscach wielcy rywale – GERB i sojusz Kontynuujemy Zmianę z Demokratyczną Bułgarią. Żadna kombinacja z udziałem słabszych partii nie pozwoli stworzyć rządu. 13 kwietnia Borisow zaprasza Petkowa do koalicji, ale nikt z obserwatorów nie wierzy, by spotkał się z pozytywnym odzewem. Bojownicy z korupcją mieliby współtworzyć rząd z uosobieniem politycznego zepsucia? Sami podpisaliby na siebie wyrok.
– Bułgarska demokracja parlamentarna jest martwa – gorzko mówi mi Stan Dodow, dziennikarz lewicowego portalu Dversia.bg.
Nie jest w swoim rozgoryczeniu odosobniony.
– Wszystko, co nazywamy życiem politycznym, jest fałszywe – oznajmia dramaturg i intelektualista Petyr Denczew. – Partie nie mają programów, propozycji dla wyborców. Bułgarska Partia Socjalistyczna, która jest tak naprawdę partią konserwatywną broniącą „tradycyjnych wartości” w stylu rosyjskim to tylko jeden przykład tego, że słowa nie mają tu znaczenia. Wyborca może sobie poobserwować personalne rozgrywki o władzę, nie rozumiejąc nawet prawdziwego sensu prowadzonych gier.
Denczew nie wierzy, by cokolwiek, co wydarzyło się w bułgarskim życiu politycznym przez ostatnie lata, było autentyczne. Nawet antykorupcyjne protesty. Nie ma wątpliwości, że za każdą partią czy ruchem stoją albo pieniądze któregoś z oligarchów, któremu marzy się skasowanie konkurencji, albo po prostu fundusze z Moskwy („nie mam żadnych wątpliwości, kto wspiera nacjonalistów z Odrodzenia”).
Stamen Bełczew, demokratyczny aktywista z Ruse, ciągle wierzy w tych, którzy Kontynuują Zmianę. Wylicza: mamy coraz więcej obywateli wykształconych za granicą, ambitnych, takich, którzy chcieliby widzieć w Bułgarii prawdziwą demokrację. Do polityki wchodzą młodzi, dla których samo słowo „polityka” nie brzmi jak przekleństwo. Oczywiście, zmiana nie nadejdzie z dnia na dzień, zbyt wielu ludzi straciło wiarę, że ich zaangażowanie ma jakiekolwiek znaczenie. Ale, przekonuje mnie aktywista z Ruse, kropla drąży skałę. Zmiana przyjdzie z zewnątrz, mówi, dzięki ludziom, którzy za granicą posmakowali lepszej, bardziej uczciwej polityki. Zawsze tak było w bułgarskiej historii.
*
Przestaję liczyć opuszczone domy, które widzę z okien autobusu na trasie Ruse-Sofia. Są praktycznie w każdej miejscowości, przez którą przejeżdżamy.
Niektóre wyglądają, jakby mieszkańcy wyjechali wczoraj, inne, porzucone od lat, zapadły się do wewnątrz. Kilka razy trafia się opuszczona szkoła czy budynek poczty, na którym jeszcze wisi stary szyld, ale listów i paczek nikt stąd już nadawał nie będzie.
Koszmarne dziedzictwo bułgarskiej transformacji nie daje o sobie zapomnieć. Jeśli w Polsce zmiana ustroju była traumatycznym doświadczeniem dla tysięcy ludzi, w Bułgarii była kataklizmem: rozwiązanie RWPG oznaczało dla kraju utratę dotychczasowych rynków zbytu, a niska jakość produkcji nie pozwoliła na pozyskanie nowych. Likwidacja przedsiębiorstw państwowych i rolniczych spółdzielni na wsi doprowadziły do lawinowego wzrostu bezrobocia. Płace tych, którzy pracę zachowali, błyskawicznie traciły na wartości. Program naprawczy, przygotowany przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy w 1997 r., pozwolił poprawić gospodarcze wskaźniki, ale nie zapewnił nowych miejsc pracy. Na przełomie XX i XXI w. na granicy minimum socjalnego wegetowało 65 proc. bułgarskich gospodarstw domowych. Jak pisze w swojej monografii Rafał Woźnica, „na przeciwległym biegunie znajdowała się nieliczna grupa nowobogackich, którzy zgromadzili majątki niewyobrażalne dla zwykłego obywatela. Bardzo często bogacili się dzięki spekulacjom, korupcji, wyprowadzaniu środków z przedsiębiorstw państwowych i banków”.
W 1998 r. na 8 proc. najzamożniejszych bułgarskich rodzin przypadały 3/4 krajowej konsumpcji.
W 1996 r. 76 proc. Bułgarów uważało, że socjalizm był bardziej sprawiedliwym systemem. Potem nadzieją Bułgarów na lepsze życie stała się Unia Europejska. To ona miała poskromić korupcję, postawić tamę przestępczości i skuteczniej niż lokalne rządy zawalczyć z nierównościami. Kiedy okazało się, że błyskawiczna zmiana na lepsze nie nastąpiła, społeczeństwo na nowo pogrążyło się w apatii. Potem nadzieją był Borisow. Ostatnio w roli zbawcy wielu Bułgarów widziało prezydenta Rumena Radewa: byłego wojskowego, silnego, uczciwego. To on wskazywał premierów technicznych, kiedy wybory nie przynosiły rozstrzygnięcia. Zapewne niedługo przyjdzie mu to uczynić po raz kolejny. Równocześnie zostanie wyznaczony termin kolejnych wyborów: zapewne na jesieni, razem z wyborami samorządowymi.
Dziś zdania Bułgarów na temat Radewa są podzielone. Jedni zarzucają mu, że zgarnął dla siebie władzę dla samej władzy, nic naprawdę nie zmienił. Inni, przeciwnie, są zadowoleni.
– Gdyby doprowadził do referendum w sprawie przekształcenia Bułgarii w republikę prezydencką, mógłby swoją pełnię władzy zdobyć już całkiem oficjalnie – mówi mi dziennikarka Galina Ganczewa, redaktorka portalu promującego inicjatywę Trójmorza. – Po serii wyborów, które nie przyniosły rozstrzygnięcia, po marnych doświadczeniach z poprzednimi rządzącymi, część społeczeństwa może uwierzyć w rządy silnej ręki.
Ganczewa jest pokolenie starsza niż Michaił Michow i Stamen Bełczew. Niełatwo jej podzielać ich nadzieje na zmiany, które wniesie młodzież, w uzdrowienie demokracji. Prędzej, niestety, spodziewa się, że swoje wpływy poszerzą nacjonaliści, że w przestrzeni publicznej na poważnie będą omawiane tematy nie tylko republiki prezydenckiej („skoro parlamentaryzm nie działa”), ale też wyjścia Bułgarii z Unii Europejskiej.
Wybierz wolność! – zachęca plakat wyborczy nacjonalistycznego Odrodzenia w Wielkim Tyrnowie, historycznej stolicy Bułgarii. Środkowy plakat wzywa również do nieprzyjmowania euro i obrony bułgarskiej waluty. Takie hasła przemówiły w ostatnich wyborach do kilkunastu procent głosujących / fot. Małgorzata Kulbaczewska-Figat
Na razie główną kością niezgody pozostaje jednak wojna i to, czy i jak Bułgaria powinna wspierać Ukrainę.
W styczniu 2023 r. „Die Welt” nazwał Bułgarię „krajem, który w tajemnicy uratował Ukrainę” . Philipp Volkmann-Schluck opisywał, jak premier Petkow od pierwszych dni rosyjskiej inwazji wysyłał do Kijowa amunicję, paliwo i broń, w tym tę poradziecką, doskonale znaną ukraińskim żołnierzom. W pewnym momencie bułgarskie dostawy pokrywały jedną trzecią zapotrzebowania na amunicję i 40 proc. na paliwo do czołgów, podsumował niemiecki dziennik. Docierały przy tym do celu przez pośredników – amerykańskich, rumuńskich, brytyjskich, polskich. Oficjalnie rzecz nie miała prawa się wydarzyć, bo przeciwko wspieraniu Ukrainy w ten sposób był i prezydent Radew, i Bułgarska Partia Socjalistyczna, koalicjant Petkowa.
A także ta część opinii publicznej, dla której Rosjanie, bez względu na wszystko, są wyzwolicielami. Tymi, którzy w 1878 r. pokonali Imperium Osmańskie, dzięki czemu państwo bułgarskie mogło wrócić na mapę Europy po prawie pięciuset latach.
Razem z bułgarskim dziennikarzem Władimirem Mitewem, z którym stworzyliśmy Cross-Border Talks, stajemy oko w oko z siłą wdzięczności i nostalgii. Idziemy do Panteonu Bojowników o Odrodzenie Narodowe Bułgarii. W ostatniej dekadzie rządów Żiwkowa w naddunajskim Ruse zbudowano ten sześcienny, betonowy gmach zwieńczony złotą kopułą – jakby rzucając wyzwanie tradycyjnej architekturze sakralnej. Wewnątrz złożono szczątki walczących o niepodległą Bułgarię: uczestników i uczestniczek zbrojnych powstań antytureckich, nauczycieli, poetów. Po upadku bułgarskiego socjalizmu Panteon podupadł, jak i całe miasto. Odremontowano go stosunkowo niedawno za pieniądze europejskie, dzięki czemu goście mogą teraz nie tylko w zadumie odczytywać z płyt nagrobnych nazwiska dawnych bohaterów, ale też obejrzeć pokaz multimedialny. Jego przesłanie jest jasne: Bułgarzy wytrwale pracowali nad zachowaniem narodowej odrębności, walczyli dzielnie, ale bez wojny rosyjsko-tureckiej, bez wsparcia Petersburga dla swoich aspiracji, nigdy nie odnieśliby zwycięstwa.
Czy zatem, nawet po 150 latach, można choćby pomyśleć o wystąpieniu przeciwko swoim dobroczyńcom?
Nigdy, zdają się odpowiadać wyborcy „socjalistów” i Odrodzenia, a także wielu tych, którzy od dawna nie chodzą na wybory.
Tak, rzucają w odpowiedzi sympatycy partii liberalnych, nastawieni prozachodnio. – Dlaczego w szkołach na historii ciągle uczymy się głównie o wyzwoleniu spod osmanskiego jarzma? Dlaczego nie możemy pójść dalej, patrzeć w przyszłość? – zapytała mnie Rosica Atanasowa.
Oczywiście, że tak, mówi dziś Bojko Borisow. Jako premier lawirował między Wschodem a Zachodem, w jednej z kadencji korzystał z cichego wsparcia jednoznacznie prorosyjskiej, nacjonalistycznej partii Atak. Teraz, czując polityczny wiatr, przekonuje, że jako szef rządu podarowałby Ukrainie wszystko, o co poprosiłby jej ambasador w Sofii.
*
Dziesięć dni przed wyborami jem śniadanie w rodzinnym hoteliku w Wielkim Tyrnowie. W rogu sali gra telewizor. Zaczyna się program informacyjny. Znam serbski i rosyjski, jestem w stanie zrozumieć prezenterkę. Spodziewam się najnowszych doniesień z kampanii wyborczej, w dodatku kilka dni wcześniej Bułgarię odwiedził rumuński prezydent Klaus Iohannis, by razem ze swoim bułgarskim odpowiednikiem podpisać deklarację o strategicznym partnerstwie. Wydawałoby się, przełom, w końcu Rumunia jest filarem NATO w regionie. W wydaniu programu dominuje jednak co innego. Podsumowanie sondaży jest newsem numer cztery, daleko za relacją z bijatyki na przedmieściu Sofii i informacją o śmiertelnym wypadku samochodowym.
Zupełnie jakby media też zakładały z góry, że żadnego przełomu w polityce nie będzie, bo być nie może.
Ale może i tak miałam szczęście? Nie trafiłam na żaden materiał o relacjach bułgarsko-macedońskich ani o pomniku Armii Czerwonej w Sofii. Takie i inne tematy historyczno-symboliczne, mówi mi Władimir Mitew, są wałkowane na okrągło. Media nakręcają kontrowersje wokół nich, doskonale wiedząc, że do żadnych konstruktywnych wniosków i tak te wymiany poglądów nie doprowadzą. Na dyskusję o przyszłości, o tym, co ważne tu i teraz, nie starcza czasu.
Mnie tymczasem nie daje spokoju co innego. Nie mogę zapomnieć bułgarskich opuszczonych wsi i zapadniętych domów. Muszę zapytać moich rozmówców, dlaczego w jednym z najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej nie powstała żadna partia, która broniłaby interesów najsłabszych?
W ten deszczowy poranek w Ruse żaden polityk nie prowadził kampanii wyborczej, chociaż do głosowania zostało kilka dni. Namioty Bułgarskiej Partii Socjalistycznej (czerwony) i GERB (niebieski) stały puste / fot. Małgorzata Kulbaczewska-Figat
Dlaczego wszystkie formacje adresują swój program do biznesu, chociaż nieporównywalnie więcej, niż bogacących się przedsiębiorców, jest w Bułgarii niezamożnych pracowników i bezrobotnych?
I dlaczego nie wychodzą na ulice, chociaż mieliby czego się domagać?
– Ależ protestują, oczywiście, że pracownicy protestują – odpowiada Kalina Drenska. Od ręki wymienia kilka grup zawodowych, które na ulice jak najbardziej wychodziły. Wspomina wielotysięczne protesty sprzed lat. A coś świeższego? Demonstrował personel ochrony zdrowia, rozgoryczony tym, że jego poświęcenie w okresie pandemii nie przełożyło się na symboliczne choćby podwyżki wynagrodzeń.
Tyle że, kończy Drenska, wszystkie te protesty były ignorowane przez rządzących. Pracownicy nie doczekali się choćby poważnej rozmowy. Marna to motywacja, żeby się organizować i walczyć na ulicach. Człowiek prędzej dojdzie do wniosku, że o indywidualne przetrwanie trzeba się postarać samemu.
– Partie w Bułgarii utrzymują się dzięki wsparciu biznesu – mówi mi Stamen Bełczew. – A który biznes wyłoży pieniądze na organizację, która chciałaby uszczuplenia jego swobód? To dlatego Bułgarska Partia Socjalistyczna w pewnym momencie uznała, że bardziej opłaca jej się walczyć o konserwatywny, nostalgizujący za poprzednią epoką elektorat, walcząc z „ideologią gender”, zamiast interesować się prawami pracowniczymi. Jedyną partią, która wprowadziła jakieś elementy socjalliberalne, starała się przemówić do niezamożnych, była partia Kontynuujemy Zmianę. Są po stronie biznesu, oczywiście, ale zauważają, że ogromne nierówności społeczne to jest problem.
Czy jednak te drobne socjalliberalne akcenty wystarczą, by zainspirować tysiące wyborców, którzy walczą o przetrwanie od pierwszego do pierwszego i nie wierzą, że którykolwiek polityk naprawdę przejmuje się ich losem?
A może w ogóle nie o to tutaj chodzi?
Może ważniejsze od programów są personalia, lokalne układy i siła przebicia konkretnych kandydatów?
Część moich rozmówców zdaje się ku temu skłaniać. Konstantin Mrawow uważa na przykład, że jeśli nadejdzie jakaś zmiana, to prędzej po wyborach samorządowych. Bo właśnie wybory lokalne będą sprawdzianem trwałości starych sieci powiązań utkanych przez GERB. Jeśli się okaże, że w miastach i miasteczkach wygrywają nowe twarze, wyborcy mogą być odważniejsi również w wyborach parlamentarnych. Oczywiście ci, którzy do głosowania w ogóle pójdą.
Władimir Mitew raczej nie wierzy, że prawdziwa zmiana polityczna jest możliwa w ramach tego systemu i jego logiki. Jak możemy zmienić Bułgarię i wzmocnić pozycję obywateli, pyta, jeśli każdy obóz polityczny chce po prostu wziąć całą władzę dla siebie, a innych poniża? Jak możemy w pełni zaufać komukolwiek, skoro ci sami politycy najpierw jawią się jako wrogowie, a potem budują sojusze? Skąd Bułgarzy mają wiedzieć, które inicjatywy są szczerze i autentyczne, a które to tylko pokazówka?
Władimir wylicza: najbardziej prozachodni premier Bułgarii, Kirił Petkow, został wypromowany w polityce przez prezydenta Radewa, przeciwko Borisowowi. Mimo to Radew jest teraz oskarżany o prorosyjskie nastawienie, które podobno prezentował od zawsze, przez wielu młodych i wykształconych, którzy głosowali na Petkowa. A także… na samego Radewa, kiedy w 2021 r. ubiegał się o reelekcję.
Własna wizja zmian Władimira narodziła się nad Dunajem, gdzie mieszka i pracuje. Patrząc stale na rzekę, współpracując z Rumunami z jej drugiego brzegu, marzy o czymś więcej niż tylko o dobrym sąsiedztwie – wyobraża sobie, jak oba narody mogłyby wypracować coś, co nazywa „dynamiczną tożsamością”.
Jego zdaniem bułgarskie doświadczenie transformacji było tak traumatyczne, że doprowadziło do stagnacji – nie tylko ekonomicznej (poza Sofią, która skupia bogactwo i firmy), ale też w sferze patrzenia na świat, osobistego rozwoju. Jest przekonany, że Bułgarzy, żeby znowu stać się aktywną częścią świata, muszą czerpać energię z zewnątrz. Coś z zewnątrz musi ich zainspirować, by do ich statycznej, pogrążonej w rozczarowaniu tożsamości doszła wiara w zmianę, element dynamiczny, który może sprawić, że ludzie odzyskają energię lub nadzieję.
W tym artykule Władimir pisał, że właśnie taka zmiana zachodziła za rządów Petkowa, wraz z sojuszem pomiędzy młodymi, wykształconymi i zorientowanymi na biznes ludźmi, takimi jak Petkow i Wasilew, a lewicowymi wyborcami, którzy w większości głosowali na Bułgarską Partią Socjalistyczną. Doszło wtedy do pewnych zmian – rząd prowadził aktywną politykę społeczną, podniósł choćby emerytury, co dla tysięcy Bułgarów było ogromną poprawą. Ale rząd Petkowa musiał upaść, uważa mój rozmówca. Mógł funkcjonować sprawnie tylko w czasach, gdy Zachód i „Wschód” w stosunkach międzynarodowych były w stanie pokoju.
W innym swoim artykule Władimir dzieli się wizją stosunków bułgarsko-rumuńskich, ponieważ swój własny dynamizm odkrywa w Rumunii właśnie. Mówi mi, że często podróżuje na północ od Dunaju, codziennie słucha wieczornego programu analitycznego Radia Romania i ciągle rozmawia z Rumunami, offline i online. Uważa, że w Bułgarii trudno jest zrozumieć i dowiedzieć się, co się dzieje, jeśli nie mieszka się w Sofii i nie jest się wtajemniczonym w niektóre polityczne lub gospodarcze kręgi władzy. Elity, jak twierdzi, niespecjalnie chcą, by zwykli Bułgarzy rozumieli politykę, nie chcą angażować ich w duże ambitne projekty wymagające masowego zaangażowania. Dokonuje więc odkryć poprzez swoje rumuńskie doświadczenia, które następnie pomagają mu lepiej zrozumieć Bułgarię. Podzielił się ze mną artykułem, który napisał dla brytyjskiej strony internetowej Open Democracy, w którym porównuje rumuńską i bułgarską walkę z korupcją, aby lepiej zrozumieć bułgarskie protesty w 2020 roku. Kolejną ze swoich bułgarsko-rumuńskich refleksji na temat sytuacji po wybuchu protestów w 2020 roku opisał tutaj.
13 kwietnia GERB i PP ogłosiły, że ogłoszą wspólne legislacyjne minimum – pakiet ustaw, które wspólnie poprą w parlamencie, chociaż jednego rządu tworzyć nie będą.
Piszę do Władimira Mitewa: co to znaczy? Czy niegdysiejsi reformatorzy chcą zająć miejsce w systemie, zamiast go demontować? Dziennikarz nie podejmuje się jednoznacznej odpowiedzi. – Była dziś o tym debata w radiu – mówi. – Wszyscy analitycy tylko zgadywali, co będzie dalej. Nikt nie wykluczył, że na jesieni jednak odbędą się następne wybory.
Być może naprawdę chodzi tylko o deal w sprawach absolutnie podstawowych – choćby przyjęcie ustaw, które są niezbędne do dalszych starań o wejście do strefy Schengen. A może nieoczekiwane porozumienie ma drugie dno. Bułgarzy sami często nie potrafią powiedzieć, jaki jest sens politycznych gier, które toczą się na ich oczach. I na oczach coraz liczniejszej biernej większości. Pewne może być co najwyżej jedno: jeśli nic się nie zmieni, Bułgaria będzie nadal popadać w ruinę. I to zupełnie dosłownie.
Dworzec kolejowy w Ruse jest ogromny i mógłby być wielkim międzynarodowym węzłem komunikacyjnym. Jednak codziennie przyjmuje zaledwie kilkanaście pociągów. W tym, którym Władimir i ja przyjeżdżamy z Dolnej Orjachowicy, nie zamykają się jedne z drzwi. Konduktor próbował je naprawić, ale bez skutku / Fot. Małgorzata Kulbaczewska-Figat
1 thought on “Bułgaria: kiedy (nie) nadejdzie zmiana”