Ovidiu Țichindeleanu: Kto wypowiada się w imieniu naszego regionu?
Rozmowa z rumuńskim filozofem o niezaangażowaniu jako opcji dla Europy Wschodniej, internacjonalizmie regionalnym i suwerenności ludowej.
Ovidiu Țichindeleanu jest filozofem i teoretykiem kultury, współzałożycielem rumuńskiej lewicowej strony internetowej CriticAtac, platformy Indymedia Romania oraz LeftEast. Był członkiem zarządu międzynarodowej organizacji pozarządowej El Taller International. Țichindeleanu jest jednym z głównych twórców Wydawnictwa Idea w Cluj-Napoca i społecznej Letniej Szkoły w Telciu. Najnowsza książka Țichindeleanu to „Kontrkultura. Rudiments of Critical Philosophy”. Jest rumuńskim tłumaczem książek Silvii Federici, Sylvii Marcos, Waltera Mignolo, Arturo Escobara, Lewisa Gordona, Immanuela Wallersteina, Ivana Illicha, Gillesa Deleuze’a i Petera Sloterdijka. Wywiad został udzielony podczas konferencji „Urban Inequalities”, która odbyła się w Sofii w dniach 17-19 czerwca 2022 roku.
Powiedział pan, że stanowisko Europy Wschodniej czy Środkowej powinno być następujące: ani Zachód, ani Rosja. Tak się składa, że tak samo brzmi porewolucyjna dewiza Islamskiej Republiki Iranu…
Idea nieangażowania się wywodzi się z tradycji konferencji w Bandungu w 1955 roku. Tam zapoczątkowano trzecią drogę, nieangażowanie się w wielkie bloki militarne i ideologiczne zimnej wojny, i to przy wszystkich różnicach wewnętrznych między krajami takimi jak Indonezja, Indie, Egipt czy Jugosławia, które zapoczątkowały ten wielki ruch, obejmujący większość ludności świata. Uważam, że Europa Wschodnia musi lepiej poznać wszystkie obszary, z którymi utrzymuje stosunki. Starczy już ignorowania globalnego południa. Świat się zmienia i obecnie potrzebujemy rozgraniczenia obu głównych biegunów.
Czy jednak bycie niezaangażowanym nie staje się dziś niemożliwe? Dziś Zachód jest w konflikcie ze Wschodem i każdy jest poniekąd zmuszany do wyboru jednej ze stron.
Jeśli ograniczymy perspektywę do małej skali, wydaje się to niemożliwe. Ale gdy poszerzamy perspektywę i patrzymy na przemiany w całym systemie światowym, wówczas coraz bardziej oczywista staje się potrzeba istnienia odrębnej opcji, która nie jest ani z Rosją, ani z Zachodem.
W trakcie transformacji Europa Środkowo-Wschodnia zniknęła lub uległa fragmentacji jako region. Dziś nie ma ani jednej instytucji, która byłaby prawdziwym głosem regionu. Mamy tylko głosy, które samozwańczo chcą mówić w imieniu regionu. A potrzebny jest co najmniej regionalny punkt widzenia, jeśli nie dobrze rozwinięty wschodnioeuropejski internacjonalizm.
Czy dziś stawianie sprawy w myśl hasła „Ani Zachód, ani Rosja” nie sprowadza się po prostu do sojuszu z Chinami?
Możliwe. Ale zdarzało się już w Europie Wschodniej, że lokalne władze odpowiadały cichym „nie” na propozycje z Chin, bo tak naprawdę nie miały możliwości wyboru, będąc podporządkowane linii amerykańskiej czy zachodniej.
Zarówno liberalizm, jak i konserwatyzm zachodni znajdują się dziś w kryzysie jako dominujące ideologie nowoczesności. Rozpada się cały gmach nowoczesności, coraz częściej poszukuje się systemowej alternatywy. Socjalizm o cechach lokalnych pozostaje wpływową opcją na globalnym południu, ale gdzie indziej obłożony jest anatemą. W Europie Wschodniej opcja ta jest postrzegana przez filtr antykomunizmu, kojarzona z porażką, totalitaryzmem i tak dalej. Ale to jest ograniczenie ostatnich czasów. Istniejący system nie jest trwały, taka jest globalna prawda: ten system utrzymuje się tylko siłą, wojnami zaborczymi, wyzyskiem i nadużyciami, a tymczasem potrzeby społeczne rosną, nierówności są coraz bardziej widoczne, a kryzysy, w tym ekologiczny, kumulują się i nasilają. Potrzebna jest systemowa alternatywa.
Strategia rządzenia przez naśladownictwo, kopiowanie zachodnich wzorców z czasów świetności, ogranicza jedynie lokalną zdolność do radzenia sobie z wielkimi zmianami. Nieważne, czy kopiowane są wzorce liberalne, czy konserwatywne.
Dobrze, ale tak sformułowana neutralność nadal przewiduje konieczność wchodzenia w sojusze. Z kim dokładnie? Z trzecim światem?
Przestrzeń międzynarodowa nie jest demokratyczna, lecz zdominowana przez wielkie mocarstwa, byłe i obecne potęgi kolonialne. W polityce międzynarodowej panuje prawo silniejszego. Aby przetrwać w świecie, w którym rywalizacja wielkich mocarstw po raz kolejny przybiera na sile, trzeba starannie dobierać przyjaciół.
W przestrzeni demokratycznej każdy powinien mieć możliwość wyboru własnej drogi demokratyzacji i rozwoju, zgodnie z własną specyfiką i własnymi aspiracjami do dobrego życia. Konsensus waszyngtoński uniemożliwił to w najnowszej historii, organizując wszystko wokół „ekonomii”, zgodnie z filozofią neoliberalną i istniejącymi stosunkami władzy. Gdyby międzynarodowa demokratyczna otwartość była prawdziwa, oznaczałaby otwartość na modele organizacji gospodarki i społeczeństwa, w których człowiek jest na pierwszym miejscu. Na razie na zachodzie tego nie zrobiono i nie zanosi się, by miało się tak stać w bliskiej przyszłości. Opcja niezaangażowania, choć daleka od doskonałości, zapewniła takie koncepcje gospodarcze, dała mniejszym krajom pole do manewru, przyniosła etyczną korzyść w postaci wspierania ruchów narodowowyzwoleńczych i umożliwiła nawiązywanie stosunków z nieco bardziej zrównoważonych pozycji władzy. Ale stworzony w ten sposób kapitał zaufania i wzajemnej wiedzy został w ostatnich dekadach zniszczony i nie da się go odbudować z dnia na dzień; wymagałoby to wiele pracy.
Kiedy mówimy o naszym regionie, Europie Środkowej i Południowo-Wschodniej, jeśli mówimy o konkretnym modelu opartym na naszym własnym, niepowtarzalnym, autentycznym doświadczeniu, to co jest autentyczne? Okres międzywojenny czy okres socjalistyczny? Czy możemy znaleźć coś w belle epoque? Czy wszystko, co żywe i twórcze, nie zostało zniszczone? W Ameryce Łacińskiej mówi się o buen vivir, autentycznej praktyce rządzenia, która wywodzi się z korzeni społeczności tubylczych. Do jakiej autentyczności my możemy się odwoływać?
Zamiast autentyczny, wolę mówić: prawdziwy. Prawdziwa jest infrastruktura, na której wciąż polegamy: modernizacja w przeważającej mierze osiągnięta przez socjalizm, choć oczywiście wymagająca uaktualnienia. Ale prawdziwe jest również przetrwanie, tu i ówdzie, starszych praktyk dobrego życia. Od filozofii życia zagrodowego, która jest filozofią wspólnotową, częściowo zniszczoną przez fale nowoczesności, do filozofii ośrodków miejskich jako miejsc spotkań międzykulturowych i katalizatorów mobilności społecznej niespotykanych w lokalnej historii. Ta mobilność społeczna została również częściowo zniszczona lub zastąpiona przez próżnię społeczną wytworzoną przez masową emigrację zarobkową na Zachód oraz przez import modelu miasta jako miejsca akumulacji kapitału i afirmacji elit klasowych. Ruiny, na których żyjemy, stanowią bardziej uczciwe i realistyczne punkty wyjścia. Wyjść również powinniśmy raczej z pozycji wrażliwości niż poprzez głoszenie jakiejś twardej autentyczności, z otwartością na uczenie się od innych obszarów, które przeszły przez podobne doświadczenia lub znajdują się w podobnych warunkach strukturalnych.
Ze swojej strony doświadczenie socjalistyczne w Europie Wschodniej w pewnym stopniu próbowało wyłamać się z neoklasycznego modelu gospodarki, opartego na ekstensywnym wzroście – więcej ziemi uprawnej, więcej wydobytych zasobów, więcej fabryk, więcej pracowników – i dążyło do ekologicznej reorganizacji obiegu gospodarczego, co wiązało się ze skróceniem łańcuchów wartości, zmniejszeniem dużych aglomeracji miejskich i rozwojem alternatyw energetycznych. Dziś małe miasta są wyśmiewane przez „rozwinięte” metropolie, ale wysyp miasteczek poniżej 150 tys. mieszkańców u podnóża Karpat był w innej wizji podstawą innego rodzaju rozwoju społecznego i gospodarczego. Model ten zapewniał bardziej racjonalne, oszczędne wykorzystanie zasobów, reorganizację stosunków między obszarami wiejskimi i miejskimi oraz nową falę wewnętrznej mobilności społecznej.
Wszystko to może być zasobem lokalnej filozofii dobrego życia (w przeciwieństwie do obecnej filozofii „wzrostu gospodarczego” do nieskończoności): reorientacji, która wychodziłaby od lokalnych cech i ich częściowej ruiny, od istniejącej infrastruktury i otwierała się na doświadczenie innych, którzy podnieśli się z własnych ruin.
Okres socjalistyczny charakteryzował się rozwojem, który był w jakiś sposób wymuszony z góry, a my staramy się wyobrazić sobie rozwój na poziomie lokalnym, który przychodzi oddolnie, opiera się na czymś, co wypływa z wnętrza. Czy nie będzie tu problemem fakt, że nasz region jest tak naprawdę bardzo niejednorodny, że podlegał różnorodnym wpływom? Jest prawdziwym kulturowym kolażem.
Może to stać się zaletą w sytuacji współpracy, a nie konkurencji. Jesteśmy jednak objęci znacznie szerszymi obszarami oddziaływania: ubrania, telefony i telewizory są produkowane w Azji, żywność w supermarketach gdzie indziej. Najbardziej prozaiczne i intymne gesty aktywują te odległe procesy: gospodarkę, nad którą człowiek nie ma żadnej kontroli, a peryferia walczą ze sobą o dostęp do kontraktów i przysług.
Gospodarka skupiona na człowieku, a nie na abstrakcyjnym wzroście, dążyłaby, przeciwnie, do odzyskania rzeczywistej kontroli na dole społeczeństwa, a przynajmniej do ograniczenia lub usunięcia szkód społecznych i przyrodniczych spowodowanych tym systematycznym wyczerpywaniem się sił ludzkich i naturalnych. Dążyłaby również do współpracy między obszarami peryferyjnymi lub półperyferyjnymi, aby poradzić sobie z wielkimi interesami i potęgami.
W sytuacji współpracy różnice mogłyby się jednoczyć, tworząc wymiany i krótsze łańcuchy wartości.
Inny problem polega na tym, że nasz region musi tak naprawdę wybierać między dwoma głównymi rodzajami populizmu: populizmem technokratycznym i populizmem konserwatywnym. Mamy raczej proamerykański populizm, a także nurt przeciwny, orbanizm czy putinizm. To wybór, który może pojawić się w każdym kraju regionu. Czy możemy mieć własny populizm i jakie miałby on cechy?
Przede wszystkim powiedziałbym, że cała dyskusja geopolityczna z czasem zniszczyła sfery polityczne w naszym regionie – zniszczyła je w tym sensie, że opróżniła partie z ideologii. Bardziej liczyło się to, kto jest z Zachodem, kto był lub wyglądał bardziej proeuropejsko. W efekcie lokalne treści ideologiczne, nawet liberalne, przestały mieć znaczenie i rozwijać się. Powierzchowna geopolityka pozbawia partie ich ideologicznego znaczenia, tymczasem neoliberalizm podgryza i osłabia państwa, kapitał korumpuje i tworzy podziały, a nadchodzące populizmy powstają na tym tle politycznego zubożenia, przedłużających się kryzysów i alienacji.
Technokratyczny populizm jest importowaną wersją zachodniego liberalizmu – który sam przeżywa kryzys – który zawsze mówi o powrocie do „normalności”. Ta „normalność” to trwanie status quo, ciągle tego samego modelu politycznego – w świecie podlegającym fundamentalnym zmianom! Konserwatywny populizm proponują nowe elity – niekiedy dawni liberałowie – które w międzyczasie zgromadziły władzę i kapitał i które próbują sobie radzić z realnymi kryzysami i osłabieniem państwa, ale misję państwa zamieniają na własną ochronę i konsolidację własnej władzy.
Niedaleko w tyle pozostaje powstały w ostatnich latach populizm faszystowski, który jako jedyny jak dotąd oferuje systemową krytykę, co powinno dać do myślenia. Ale wszystkie te formy populizmu odzwierciedlają fakt, że lokalna polityka została wyzuta z treści.
Jak może wyłonić się inny rodzaj populizmu w regionie? Co mogłoby dać impuls w tym zakresie?
Inna kultura polityczna. Takie spotkania jak to pomagają, ale potrzebne są instytucje lub instytucja reprezentująca region, poza tymi tworzonymi przez interesy prywatne czy korporacyjne. Instytucje takie jak np. Casa de las Americas dla Ameryki Łacińskiej systematycznie organizują spotkania aktorów kultury z przedstawicielami aparatu państwowego, a także regionalne spotkania pisarzy, naukowców etc. Takie spotkania i wymiany już się nie odbywają lub odbywają się w znacznie mniejszym, niesystematycznym wymiarze. Potrzebny jest parasol, który mógłby przekształcić te mniej lub bardziej nieformalne spotkania we wspólne projekty o powszechnym oddźwięku.
Czy problemem nie jest to, że obecnie jako państwa i społeczeństwa jesteśmy popychani do wewnętrznej i zewnętrznej konkurencji?
Struktura Unii Europejskiej nie sprzyja raczej współpracy regionalnej, podobnie jak nie sprzyja generalnie inicjatywom wzmacniającym społeczeństwa. Nie sprzyja choćby ruchom miejskim, które chcą wzmocnienia i uspołecznienia metropolii poprzez rekomunalizację sprywatyzowanych usług publicznych.
Pozostaje swoisty wyścig szczurów w konkurencji o środki z budżetu europejskiego. Wszyscy ubiegają się o projekty z tego samego źródła i zawierają tymczasowe sojusze w ramach partii europejskich lub w ramach linii finansowania – walczą ze sobą, nie mając czasu na wypracowanie wspólnej kultury współpracy.
Jeśli chcemy na przykład rozwijać stosunki rumuńsko-bułgarskie, to na kim powinniśmy polegać – na ludziach czy na korporacjach?
Na sobie przede wszystkim, o ile zachowamy i będziemy cieszyć się wyjątkowym poczuciem regionalnej bliskości. Unia Europejska jest dobra w niektórych sprawach, ale nie reprezentuje tego regionu: północ i południe Dunaju mają więcej wspólnego niż UE czy same państwa mogą sformalizować. Niezależnie od sytuacji politycznej na szczeblu krajowym i wbrew europejskim instrumentom nadzoru korporacyjnego, miasta takie jak Sofia i Bukareszt mogłyby połączyć siły, aby przywrócić własność komunalną usługom publicznym, które nadal są rozdrabniane i przekazywane lokalnym lub międzynarodowym firmom, tworząc w ten sposób całą plątaninę, z której czerpią zyski różne niegodziwe grupy interesów.
Dobrze jest zakończyć powrotem do naszej dyskusji sprzed czterech lat w Telciu, dotyczącej tego, jak Europa Wschodnia lub Środkowa może przezwyciężyć zależność.
Od kogo tak naprawdę zależy nasz region? A może tych zależności jest więcej? Skąd może pochodzić energia do zmian?
Nie mówię tu koniecznie o przejęciu władzy politycznej, ale o energii i inicjatywie, by zrównoważyć przechyły, które zaistniały w ostatnich dziesięcioleciach.
Idea wyrwania się z zależności lub przynajmniej ograniczenia asymetrii nie była i nie jest obecnie częścią programu politycznego żadnej partii w Rumunii ani w regionie. Być może wyjątkiem są w jakimś sensie Węgry, ale to populizm konserwatywny, trzeba uważać, by ich niezależności nie przecenić.
Filozofia polityczna transformacji wyraźnie proponowała wejście w relacje zależności: pogoń za wielkimi mocarstwami, jak ryby za rekinem, i umiejętne naśladowanie wielkich zachodnich wzorców. Pojęcie zerwania z uzależnieniem jest słabo zbadane. Gospodarki regionu są uzależnione przede wszystkim od Niemiec, a Niemcy wykorzystały integrację europejską, ale także krajów spoza Unii Europejskiej, jako źródło obniżenia własnych kosztów produkcji i kosztów pracy. Innymi słowy, region ten był dla niemieckiego przemysłu źródłem eksternalizacji kosztów. Byłby to chyba najbardziej widoczny przykład zależności. Ale zjawisko jest znacznie szersze.
W ramach tego modelu niektóre kraje – „historie sukcesu” – zdołały zarządzać zależnością, aby zapewnić względny wzrost, co umożliwiło również powstanie lokalnej klasy średniej, ale kosztem zwiększenia nierówności w całym społeczeństwie i upowszechnienia konsumpcjonizmu, nie zapewniając nawet suwerenności żywnościowej. Z czasem zależności się zwielokrotniły i niewiele wskazuje na to, że strukturalnych mechanizmów zależności nie da się odwrócić czy osłabić z dnia na dzień.
Oprócz zależności gospodarczej od Niemiec jest też zależność energetyczna od Rosji czy nawet polityczna, bo niektóre elity są związane z Rosją. Jest też niezależność bezpieczeństwa związana z blokiem anglosaskim, na przykład, czy NATO. Ale czy jeśli region ten uzyska niepodległość, będzie to oznaczało Europę Środkową dla Środkowych Europejczyków?
Realistycznie rzecz biorąc, Europa nie może być całkowicie niezależna na rynku energetycznym – ani w sferze wojskowej. Państwa istnieją w międzynarodowej przestrzeni współzależności, które są niczym innym jak wspólnymi potrzebami. Ale sposób organizacji tych wspólnych potrzeb jest różny. Jedną z opcji jest ta indywidualistyczna, w której się dziś znajdujemy: ciągła walka między najsilniejszymi a najsłabszymi. Inną opcja jest ta zbiorowa: organizacja regionalnych lub europejskich konsorcjów publicznych w obszarach wspólnego zainteresowania, takich jak zdrowie, energia czy transport. Europa Środkowo-Wschodnia pozostaje obszarem o własnej specyfice, o szczególnych bliskościach i sąsiedztwie, który potrzebuje innego sposobu organizacji wspólnych potrzeb.
Czy niepodległość lub dekolonizacja nie powinny być również zdefiniowane? Iran czy Wenezuela to kraje, które chcą większej niezależności, ale jednocześnie są chyba zbyt specyficzne jako reżimy, by się nimi inspirować. My, mimo wszystko, jesteśmy częścią Zachodu. Myślę, że jesteśmy nieuchronnie związani gospodarczo z wieloma krajami świata i Zachodu. Co zatem oznacza niezależność przy tak silnych współzależnościach?
Może powinniśmy mówić nie tyle o niepodległości, co o suwerenności ludowej i demokratyzacji stosunków międzynarodowych. Dekolonizacja dała przewagę ruchom narodowowyzwoleńczym, ale nie zmniejszyła globalnego neokolonializmu, często produkującego lokalne elity, które we współudziale z siłami kolonialnymi i siłami kapitału weszły w logikę konsolidacji własnej władzy i aktywnego ograniczania lokalnej suwerenności ludowej. Podobnie postsocjalistyczna transformacja osłabiła państwa i zmniejszyła suwerenność ludową, przesunęła ośrodki decyzyjne w stronę elit, kapitału, wielkich instytucji międzynarodowych itd.
Wszystkie państwa poruszają się w międzynarodowym polu współzależności. Praktycznie żadne państwo narodowe nie może być zupełnie samowystarczalne, może z wyjątkiem Rosji i Stanów Zjednoczonych. Mniejsze państwa nieuchronnie wchodzą w kolizję z większymi. Ale celem polityki międzynarodowej jest właśnie demokratyzacja tych stosunków. Realnie zawsze będą istniały asymetryczne relacje władzy. Ale właśnie z tego powodu afirmacja poglądów regionalnych i międzyperyferyjnych wzmocniłaby proces prowadzący do demokratyzacji stosunków współzależnych, co z kolei byłoby tym, co nadałoby rzeczywistość lub spójność międzynarodową lokalnej niezależności. Oczywiście od demokratyzacji do dekolonializacji byłoby jeszcze daleko.
Zarówno w państwach tzw. bardziej suwerennych, które w taki czy inny sposób uzyskały swobodę wyboru własnej drogi demokratyzacji i rozwoju politycznego, jak i w państwach tzw. bardziej zależnych, które wzorują się na innych, wspólnym problemem wewnętrznym jest odzyskanie suwerenności ludowej, czyli ludowej zdolności do określania znaczenia polityki. Obecnie znaczenie „suwerenności” jest zamglone, ograniczone do aparatów państwowych i elit, które nimi kierują. Systemowa reorientacja w kierunku wzmocnienia suwerenności ludowej, w kierunku zmiany społecznej opartej na potrzebach zbiorowych, sprawiłaby, że społeczeństwo byłoby lepiej przygotowane do stawienia czoła wielkim zmianom, które nadchodzą w skali globalnej.